Meyerhold był niezapomnianym Pierrotem. W pełni wykorzystał nowatorską scenografię Léona Baksta, liczne fałdy w plisowanych kurtynach z ukrytymi rozcięciami, udrapowanych wokół półkolistej sceny. Pierrot-Meyerhold spożytkował je w niezwykle pomysłowy sposób. Każde jego pojawienie się na scenie było zjawiskowe. Pierwsza z rozcięć kurtyny wyłaniała się noga, prowadzona krokiem grand développé, za nią zaś ubrana na biało sylwetka tancerza, z długimi rękami, które dzięki zwisającym białym rękawom sprawiały wrażenie jeszcze dłuższych.
Czasem Pierrot po prostu wyglądał z prześwitów w kurtynie, pokazując jedynie białe oblicze pod białym stożkowym kapeluszem. Rozglądał się zaciekawiony, poszukując motyla, który przykuł jego uwagę. Chodził ostrożnie na palcach, trzepocząc długimi, podobnymi do skrzydeł ramionami, rozpostartymi wysoko nad głową, trzymając w ręku mały biały kapelusz, w który miał nadzieję schwytać motyla – mnie. Bezszelestnie niczym szept podążał za lecącym motylem. Chował się za oparciami ławek, a następnie niespodziewanie wystawiał głowę, jej ruchami podążając za lotem motyla. Nagle ruszył w moją stronę, jednak zniknęłam mu z oczu, zbiegając ze sceny. Przekonany, że motyl przysiadł na ziemi, przykrył go białym kapeluszem i podskakiwał, klaszcząc z radości. Położył się obok kapelusza i bardzo ostrożnie uniósł jego brzeg, tak aby nie uszkodzić kruchych skrzydeł. Używając dłoni, niezrównany artysta zaczął naśladować drżenie motyla schwytanego w kapelusz, jednocześnie zaś całym sobą wyczekiwał niecierpliwie momentu, w którym przyjrzy się z bliska tak podziwianemu i pożądanemu przezeń motylowi. Kiedy zdał sobie sprawę, że motyl ponownie umknął, na jego twarzy pojawił się wyraz konsternacji i bolesnego rozczarowania. Przybity, założył kapelusz i opuścił głowę, odchodząc z bezwładnie zwieszonymi ramionami; długimi, wolnymi krokami przeszedł całą szerokością proscenium, aż zniknął ze sceny.